Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konia i tak już lecącego jak wicher i sam nie wiedząc jakim sposobem znalazł się na czele pędzących do ataku szaserów polskich. Ożywiony jakimś niezwykłym zapałem i bohaterską prawie siłą, podniósł swą ciężką szablę do góry i wstrząsał nią jak stary żołnierz. Właśnie w tej chwili pędzący do ataku szaserzy przebiegali przed świetnem gronem oficerów, którzy stali na małem, piasczystem wzgórzu...
Janek spojrzał na to grono. Mignęła mu się tylko przed oczami wśród bojowego dymu i kurzu, bohaterska twarz księcia Józefa, jego wielkie, czarne oczy błyszczące ogniem i zapałem — słyszał, głośny, jednobrzmiący okrzyk jazdy polskiej i nagle ujrzał się tuż, tuż, prawie twarz w twarz z rotmistrzem von Lampe...
Widział go doskonale, jego szydersko uśmiechnięte usta, jego kocie wejrzenie i czerwone faworyty. Wielki kołpak chwiał mu się na głowie, a dolman rozwiany pędem unosił się w powietrzu, ukazując czerwony, suto złotem szamerowany mundur. Leciał na ogromnym, jak śnieg białym koniu i potrząsał szablą krzycząc na swoich:
Vorwärts!... Vorwärts!...
Jankowi przypomniało się w tej chwili wszystko, co ucierpiał od tego szkaradnego rotmistrza, ogarnęła go wściekłość na widok jego szyderskiego uśmiechu i nie wiele myśląc odwinął się i ciął z całej siły ciężkiem swem szabliskiem na odlew