Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A więc pocóż paniczu zszedłeś z konia?
— Żeby poratować tego nieszczęśliwego — odrzekł Janek.
— Szaleństwo! — mruknął z gniewem Cynga — jemu już nic nie pomoże, a nas dogoni Romno. Jeno patrzeć jak przylecą. Spiesz się, siadaj na konia i uciekajmy.
— Cyngo! — zawołał Janek — jak ci się podoba... możesz jechać, ja zaś zostanę tutaj i poszukam wody dla tego biednego żołnierza.
— Ale... — przerwał Cynga.
— Nie mów nic — rzekł Janek stanowczo — gdyż tak zrobię jak powiedziałem. To jest mój obowiązek i wypełnię go. Zresztą nie mamy się czego teraz obawiać cyganów. Ten ułan w razie gdyby napadli na nas, pożyczy mi na chwilę swych pistoletów i szabli, prawda?
— Pożyczę, pożyczę!
— A więc możesz być spokojny.
Cynga ruszył ramionami i niespokojnie począł się oglądać, błagając Janka żeby się spieszył. Ten ostatni pytał ułana:
— Czy nie wiecie żołnierzu, gdzieby tu była w pobliżu woda?
— Owszem wiem... niedaleko... i gdyby nie rana i nie upływ krwi, dawnobym się tam był zawlókł... idź paniczu prosto w las, może pół stajania, a znajdziesz staw... naczerp mi wody, oto