Przejdź do zawartości

Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wotną rzeźwością i siłą pędził. Jednak Cynga nie bardzo mu dowierzał.
— Byle nie ustał kary — szepnął — to wszystko będzie dobrze. Ach, gdyby dostać można skąd drugiego konia!
Było to oczywiście próżne życzenie, a teraz trzeba było jechać dalej we dwóch na jednym wprawdzie dobrym koniu, ale ranną podróżą zmęczonym i który pędząc ciągle galopa wśród skwarnego dnia, na upale słonecznym, nie nakarmiony dobrze, nie mógł długo wytrzymać. To też Cynga z niepokojem oglądał się co chwilę za siebie.
Nakoniec wjechali w las, na radość Janka, który czuł się tutaj bezpieczniejszym jak w szczerem polu. Huk strzałów armatnich był coraz bliższy, coraz wyraźniejszy. Nie ujechali przez las i czterdziestu kroków, gdy ujrzeli na środku drogi leżącego z rozprutym brzuchem konia a pod nim nieżywego ułana polskiego. Leżał ten nieszczęśliwy żołnierz z gołą głową strasznie porąbaną i zlaną krwią. W jednej ręce trzymał jeszcze silnie ściągnięte lejce konia, w drugiej kawałek drzewca połamanej lancy, widocznie w upornej obronie swego życia.
Janek i Cynga mimowolnie zatrzymali się, zwłaszcza że koń ich na ten straszny widok odskoczył w bok. Cynga, który przez chwilę poszamotał się z przestraszonym koniem, nagle zeskoczył z niego i pobiegł do ułana.