Przejdź do zawartości

Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie Cynga zsunął się z drzewa.
— No i cóż? — spytał Janek.
— Alboż ja wiem — odrzekł Cynga zafrasowany jakoś — okolica leśna, nic dojrzeć nie można. Zdaje mi się jednak, że w tamtej stronie — i wskazał ręką na północ — widać za lasem wielkie kłęby dymu, jakby się coś paliło.
— Może się gdzie biją? — szepnął Janek wstrzymując oddech i wsłuchując się w coraz silniejszy grzmot.
— Ja to sam myślałem i zapewne tak jest! — mruknął Cynga a potem dodał z niechęcią — nieszczęście i basta!
— Dlaczego nieszczęście?
— A bo jeżeli się biją, to na naszej drodze. Tylko w tamtą stronę możemy się udać, żeby się wymknąć z rąk bandy. Chciałem dostać się do Warszawy, gdzie dla nas byłoby najbezpieczniej i gdzieby nas nawet buldog Romna nie znalazł. Warszawa to lepiej niż najpiękniejszy las. A teraz co? teraz bitwa zagrodziła nam drogę i Austryacy zapewne włóczą się wszędzie, a przecie dla ciebie nie byłoby zbyt przyjemne spotkanie się z nimi. Musimy więc bardzo ostrożnie posuwać się naprzód, nakładać drogi i tracić dużo czasu, bo pozostać tu dłużej nie możemy, gdyż lada...
Nagle urwał, roztworzył szeroko oczy i usta, słuchał długo, potem rzucił się na ziemię i przy-