Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach ty poczwaro! dam ja ci śmiać się z cudzego nieszczęścia — i chciał chłopaka uczęstować porządnie pięścią. Ale powstrzymała mu podniesioną już rękę stara Mokryna, która niepostrzeżenie zeskoczywszy z wozu, stanęła przy Janku i chwytając go za ramię, szarpnęła nim mocno i pchnąwszy go na bok, syknęła:
— Won, ty... ty... mały psie.
I gdy właśnie w tej chwili skończyła się egzekucya Cyngi, Mokryna obróciła się do oprawców i głosem donośnym i chrapliwym poczęła coś do nich mówić, wskazując swym chudym, kościstym palcem na Janka. Oczywiście ten był jak najmocniej przekonany, że czeka go los Cyngi. Śmiertelny strach go opanował, włosy mu na głowie powstały, kiedy ujrzał ogromnego cygana z batogiem w ręku zbliżającego się do niego.
— Chcą mię tak samo bić jak Cyngę, w oczach tych szkaradnych kobiet i dzieci, które się będą ze mnie śmiały — pomyślał Janek i dodał:
— Nie! nigdy!
I nie czekając aż straszny cygan z batogiem stanie przy nim, obejrzał się dokoła i widząc przed sobą gęsto zarosły las, rzucił się w bok i począł uciekać co miał sił. Nie zważał na to, że gałęzie gęsto podszytego lasu młodemi drzewkami biły go i raniły po twarzy, że darły mu ubranie, tylko uciekał, uciekał, gnany śmiertelnym strachem. Słyszał, jak w chwili gdy rzucił się do ucieczki, roz-