Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poprawiła ogień i z jakiemś dziwnem znaczeniem pokiwała głową.
Żyd przysiadł przy ogniu ale kręcił się niespokojnie na wszystkie strony, widocznie z wielką, niecierpliwością oczekiwał spodziewanych gości.
Po kilku chwilach nowy ozwał się świst, ale już tuż w samem pobliżu Kruczego dzióbu.
Jolko porwał się z miejsca: podsunął pod sam krawędź załomu skały.
— Ny, ciekawym bardzo, czy przyprowadzili jaką szkapę — mruknął jakby sam do siebie.
W tej chwili zaczęły z wiatrem jakieś urywane dolatywać słowa, a niebawem prędkie i liczne ozwały się głosy.
— Oho! szepnęła góralka, która snać dotąd w ciągłe trwała powątpiewaniu.
Za krótką chwilę daleko trudniej i gnuśniej zrobiło się w kryjówce Kruczego dzióbu. Czterech znużonych i zdyszonych ludzi ukazało się pod załomem skały.
Pierwszy wsunął się wysoki silnie zbudowany cygan w węgierskim obdartym dołmanie przewieszonym przez plecy i z ogromną, sękatą pałką w ręku. Za nim postępowało dwóch krępych górali, sporemi i pełnemi obładowanych torbami, w zatyle za niemi kryła się jakaś czwarta nie dobrze oświetlona postać.
— Jak się macie, naczekaliście się — krzyknął z węgierska ruskim akcentem cygan i rzucił się jak długi przed ogniskiem.
I dziwnie piękną, dziką i fantastyczną przedstawia się jego postać w tym bladym odblasku żaru. Czarny