Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jurko wycedził do ostatniej kropli pozostałą resztę rzucił flaszkę na bok.
— Niech się dzieje co chce — mruknął wstrząsając się cały — zaczekamy do pierwszego brzasku.
Żyd przykucznął na powrót przy ogniu i zaruszał wargami jakby jakąś cichą odprawiał modlitwę.
Jewdocha ciągle nieruchoma patrzyła się w dogorywający żar.
— Biedny Maksym! — szepnęła nagle z westchnieniem — przepadł tak marnie!
Jurko ponuro pokiwał głową.
— Nie było i nie będzie już takiego drugiego! — wykrzyknął. — Z nim razem człowiek nie bał się dziesięciu rewizorów a przechodził przez granicę jak przez próg własnej chaty.
Żyd snać skończył swe pacierze, bo dwa palce przyłożył do ust i do czoła.
— Ny, może on jeszcze żyje — ozwał się — przecież nie znaleźli jego trupa, choć się tyle naszukali.
— Żyje! — powtórzyła góralka z głuchym naciskiem. — Sama widziałam, jak czterech rewizorów naraz do niego dało ognia: słyszałam jak jęknął okropnie i w moich oczach potoczył się w Sołtysi wąwóz.
— Ny i gdzie się podział, kiedy go tam nie było? — poderwał żyd zupełnie nieprzekonany.
Góralka zaśmiała się półgębkiem.
— Szukali go dopiero z rana a wilków dość w naszych lasach.
— Ny, wiecie co, ja wam coś powiem — ozwał się żyd na nowo. — Mnie się ten wasz Maksym zawsze