Przejdź do zawartości

Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom II.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
56

ne woli jeźdźców, lub nawykłe iść w ten sposób, na linią nawet nie wyścigały się wzajem. On i ona wolno puścili im cugle i pochyleni ku sobie, zamieniali słowa jakieś ciche jak szept wieczoru, lub spojrzenia od nich wymowniejsze. Ona położyła rękę drobną, obciśniętą jasną rękawiczką, na karku jego wierzchowca, z miękkiem opuszczeniem pełnem wdzięku, i zwróciła się ku niemu tak, iż Regina dojrzeć mogła tylko delikatne zarysy profilu i masy kasztanowatych splotów, ocienione czarnem piórem kapelusza. Twarzy mężczyzny nie widziała wcale; mogła do postawy nieco wyniosłej dobrać jakiebądź oblicze. Zresztą nie chodziło jej o to. Te dwie istoty były dla niej widmem jej własnej przeszłości. Przypomniała sobie, ile razy w ten sam sposób jechała razem z Wacławem, przypomniała nawet ostatni spacer, w wigilią choroby ojca odbyty, kiedy on już był w Lublinie, a oni wyjeż-