Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z całej rodziny z jedną tylko siostrą łączyły go ścisłe stosunki, ale od czasu jej śmierci zamknął się tak samotnie, że nikt nie znał jego życia, tylko krążyły o nim jakieś legendy fantastyczne, podbudzające wyobraźnię.
Wybrałem się więc do niego, bez żadnej wiadomości o jego charakterze, przywyknieniach, sposobie obejścia. Mieszkał o parę mil od nas zaledwie. Koło południa kazałem osiodłać sobie konia i puściłem się sam jeden leśnemi drożynami, znanemi mi oddawna.
Miałem zaledwie półtorej godziny drogi przed sobą i serce moje uderzało pewnym niepokojem, gdy tak oko w oko miałem spotkać się w końcu z człowiekiem, który od lat dziecięcych był marzeniem mojem.
Był to prześliczny dzień październikowy; drzewa błyszczały, odziane cudnemi barwami jesieni, perliły się rosą, rozsianą po kobiercu mchów i liści opadłych. W głębiach lasu panowała głucha cisza, tylko niekiedy przerywał ją klekot drewnianych dzwonków, zawieszonych u szyi krów, hukanie pastuszków, lub szelest sarny, przelatującej wśród gąszczów zarośli.
Oddawna żyjąc w gwarnych miastach, odwykłem od tych obrazów; rozglądałem się więc naokoło z rozkoszą, oddychałem pełną piersią, pojąc się swobodą tego słonecznego święta natury, puszczając wodze myślom i koniowi.
Jechałem tak długo bardzo, zmylając drogę, a gdym się rozejrzał dokoła, słońce było już blizkie zachodu, a ja byłem zbłąkany wśród leśnych manowców, zupełnie mi nieznanych. Błądziłem długo po lesie, nie mogąc dobić się do żadnej wsi, do żadnej osady, wśród nocy zapadającej szybko, zgubiony w ciemnościach. Koń mój równie jak i ja upadał ze znużenia i głodu, gdy w końcu traf wyprowadził mnie na właściwą drogę. Las przerzedzać się zaczął; na górze, przy blasku gwiazd, rozpoznałem gotycką wieżę mego stryja. Pierwszy raz w życiu zbliżyłem się do niej, ja, com na nią tyle razy spoglądał zda-