Strona:Wacek i jego pies.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To prawda! — smutnym głosem zgodził się chłopak. — Ale to nic — czytać, pisać i rachować już umiem... resztę dorobię po wojnie...
Wikary, wzruszony tym, co słyszał, długo rozmawiał z Wackiem, szczegółowo o wszystko go wypytując.
Podczas tej rozmowy nie spostrzegli obaj, że Mikuś wytknął głowę spod kanapy, przyglądał im się uważnie i słuchał.
Wreszcie wysunął się zupełnie i jak gdyby zawstydzony i nieśmiały, podszedł do księdza i pokornie położył mu łeb na kolanie.
Patrzał mu przy tym wprost w oczy.
Ksiądz poklepał go po karku.
Mikuś dopiero wtedy merdnął na dobre ogonem i liznął księdza w twarz.
Zezował przy tym swymi ślepiami ku Wackowi, jak gdyby pytając go:
— A co? Dobrze to zrobiłem?
Wacek nic mu na to nie powiedział, bo sam nie wiedział, czy właściwie zachował się kundel wobec duchownej osoby.
Ksiądz jednak był ubawiony i zadowolony.
Otworzył szafę i odkrajawszy kawałek kiełbasy dał Mikusiowi.
Ten przełknął przysmak jak pigułkę i przekręciwszy łeb na prawo czekał na drugą porcję.
— Mikuś! — upomniał go z oburzeniem Wacek.
Pies umknął pod kanapę. Sapał tam i głośno się oblizywał.
Ksiądz chodził po izbie i o czymś myślał.
Wreszcie powiedział: