Strona:Wacek i jego pies.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tłum plączących chłopaków i dziewczynek otoczył Wacka. Ujrzał śród nich sołtysowych synów — Kostka i Maćka, potem Jurka i Bronka. Próżno szukał Ceśki. Nie było jej w tej gromadzie strwożonych i zrozpaczonych dzieci.
— Jurek, chodź-no tu! — zawołał Wacek.
Gdy syn nauczyciela stanął przy nim, spytał go:
— Opowiadaj, jak się stało to nieszczęście!
Jurek łkając i co chwila urywając, zaczął mówić:
— Przyjechali zabierać młodych chłopców i dziewczęta na roboty... Tatuś i mama chcieli bronić chłopców, ale ich natychmiast zastrzelili i podpalili smołą ze wszystkich stron... Wyskoczyłem z pięterką na ulicę... bo zajął się od razu cały budynek... Gospodarze widząc to, schwycili siekiery i kłonice... Pobili wszystkich... starszych chłopów... młodych i kobiety zabrano do wozów i — podpalono wieś... Pozostały tylko staruchy i dzieci.
Jurek zaczął łkać głośno.
Wacek stał jak nieżywy, wstrząśnięty strasznym nieszczęściem.
Trwało to jednak krótko.
Posłyszał żałosny płacz małej dziewczynki, która wołała:
— Matulo, matulo, daj chlebka!
Wacek podniósł głowę i czekał.
Żadna z kobiet nie podeszła do małej.
Chłopiec zrozumiał, że śród nich nie ma matki skarżącej się na głód dziewczynki.
Sięgnął do kieszeni, gdzie mu pozostał kawałek chleba od śniadania i podał go maleństwu.