Strona:Wacek i jego pies.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czasami hukały strzały i dobiegały wtedy rozpaczliwe krzyki.
Wacek się zatrzymał.
Strzały przestrzegały go. Mówiły o niebezpieczeństwie dla życia.
Przypomniał sobie nieprzytomną odpowiedź uciekającego chłopaka.
— Zabijają!...
Wacek pomyślał, że nie ma po co wracać do palącej się wsi.
Lepiej uciekać do miasteczka, na plebanię.
Młody ksiądz-wikary zaopiekuje się nim.
Przecież matula przed śmiercią, przy ostatniej spowiedzi, tak serdecznie, ze łzami prosiła go o to.
Przez daleki zgiełk pożaru przedarła się krótka salwa.
Ledwo umilkło jej echo, Wacek, zamiast zawrócić ku miasteczku, pobiegł w stronę wsi.
Biegł, z troską myśląc o Siwikach — poczciwych, dobrych ludziach — o białej kotce i o wszyskich, którym grozi śmierć od ognia i tych strzałów.
Biegł ku wiosce, żeby ratować i pomagać, chociaż sam nie wiedział, jak będzie to robił.
Przy nim biegł Mikuś.
Zapewne wyczuł już wrogów, bo miał zjeżone na karku kudły i zmarszczony, zły pysk.
Wacek nie przebiegł jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzał kilka ciężarowych samochodów i motocykli z żołnierzami.
Boczną drogą powracały ze wsi ku szosie.
Wacek popędził naprzód, ile mu tchu starczyło.