Strona:Wacek i jego pies.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mikuś w mig zrozumiał i zniknął w gąszczu.
Na razie nic ciekawego nie zwęszył.
Spostrzegł tylko, że w puszczy coraz bardziej roiło się od ptactwa.
Za każdym dniem nowe i liczniejsze przybywały ich rzesze.
Wiosna szła ku końcowi.
Ptaki, nie obawiając się już nagłych przymrozków, coraz tłumniej przybywały z ciepłych krajów, gdzie spędziły długą zimę.
Gajowy kierował się ku tej części puszczy, gdzie Mikuś jeszcze ani razu nie zaglądał.
Wkrótce węch psa coraz częściej zaczął pochwytywać woń zajęcy i kuropatw. Jedno stadko ich zerwało się z łopotem skrzydeł tuż spod jego łap.
Mikuś zapamiętał sobie dobrze to miejsce, gdzie krzyżowały się liczne ślady zajęcy i kuropatw.
Stał tam w kotlinie las brzozowy i krzaki czarnego bzu. Za lasem tym ciągnęło się długie, wąskie pasmo piaszczystych pagórków. Okrywały je wrzosy i ciemne krzaki jałowcowe. Dalej podnosił strzeliste piony bór sosnowy.
Gdy Mikuś spośród brzóz wypadł na wrzosowisko, coś podrażniło mu chrapy.
Była to ostra i jak gdyby znajoma, przykra woń.
Pies zatrzymał się i węszył.
Przypomniał ją sobie wreszcie i zmiarkował, że woń dochodzi go z lewej strony.
Stały tam stłoczone razem krzaki jałowcowe. Dookoła podnosiły suche łodygi sczerniałe przez zimę osty.
Ostrożnie stąpając Mikuś zbliżał się do krzaków.