Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już na brzegu, kule padają dookoła, jak deszcz... Widzę, że jakoś koń Śniadeckiego daje się prądowi unosić... „Stachu, co się stało? — wołałem — czy koń ranny?... Puść konia, już niedaleko!“ Puścił konia, ale widzę, że sam, jak gdyby tonie... Więc mego też puściłem i płynę do niego. Schwyćciłem go za ubranie, ciągnę; brzeg istotnie był blisko, jużem nogami gruntował... Podnoszę go z wody, przez ręce mi leci, z ust mu płynie krew... coś szepcze, lecz tak cicho, żem nie zrozumiał... Po chwili wyzionął ducha... Pochowaliśmy go tam w lasku na brzegu... nacięliśmy krzyż na sośnie, ale kiedym rok temu szukał miejsca... nie znalazłem ani mogiły, ani nawet sosny... Lasek wycięto... Pniaki czarne sterczały wokoło... Paprocie, wrzosy, jagodniki pokryły wszelki ślad...
Chłopcy, zaparłszy oddech, słuchali go z rozgorzałem! oczyma i, gdy bryka głośniej zaturkotała w opłotkach, zbliżając się do bramy Zacisza, westchnęli wszyscy z pewnym żalem.
— W dodatku na pewno już dawno po obiedzie! — dodał markotnie Włodzio.