Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koniec trzymam w ręku. Jedziemy... Już ja nie wiem, jak ten chłop w tych ciemnościach, w mgle i szuwarach drogę znajdował. Jakimś dziwnym, psim węchem... Nie widać łbów końskich, taka czarność... Woda chlupie koniom pod kopytami... Miejscami czujemy, że posuwamy się po jakimś kożuchu, co się pod nami, jak pierzyna, ugina... Koniom mordy okręcono płachtami, żeby nie rżały, broń utroczona mocno, żeby, broń Boże, nie dźwiękła... Suniemy wśród tych mgieł cicho, jak duchy. Ztyłu za nami gwiazdy ogni rosyjskich przygasają, nikną... Chłop myszkuje, jak wyżeł, buciskami po błocie cicho telepie; nic nie mówi, tylko z za cholew ręką mię szarpie. Wreszcie wyszliśmy na twardszy grunt. Księżyc właśnie wyszedł z za lasu i oświetlił pobielałe mgły. — „Teraz już stąd pójdziecie wprost, jak strzelił, do Dziędzielowa! Niech was Bóg prowadzi!“ — powiedział chłop, gdyśmy wszyscy już wyszli, i dowódca, co jechał ostatni, zbliżył się do nas. — „Dziękuję wam, gospodarzu, zacni jesteście! Powiedz mi choć nazwisko, abym mógł...“ — Nie, nazwiska nie powiem!... Stryk, panie, każcie mi zdjąć; wracać muszę przed świtem!...“ — „W takim razie weź za trudy!“ — „Ja, panie, nie dla pieniędzy..." — „Weź, weź, przydadzą się! Może ci jutro chałupę spalą..." — Wtyka mu, widzę, kieskę, za rękę ściska. Jak dziś pamiętam, -jak chłop stał z opuszczoną głową, wysrebrzony miesiącem, i kieskę przed sobą na dłoni trzymał, coś ważył, nad czemś rozmyślał... Od-