Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze! Ponieważ to... ostatnia nasza rozmowa, zgadzam się — pójdziemy do ogrodu! Niech pan idzie do altanki nad stawami i zaczeka...
Jej prostota i spokój zaniepokoiły go, znikła zuchwała, beztroska i pewność siebie. Gdy Zosia weszła do altanki, siedział na kamieniu znowu zgnębiony i cierpiący. Dostrzegłszy ją, wstał, ale głowy opuszczonej nie podniósł...
— Słucham pana...
— Dlaczego... dlaczego pani tak... tak przesądza... wszystko, nie wiedząc, potępia?... — zaczął niezgrabnie. — W jednej chwili zniszczyła pani to, z czem tu przyjechałem... Zdawało mi się, że znalazłem wyjście... wyjście dla wszystkich dobre, szlachetne wyjście... Postanowiłem pani wszystko... wszystko... opowiedzieć... wyjaśnić, ułożyć... razem z panią.
— Niepotrzebnie pan się trudził! Przecież pan już pisał... — odszepnęła z goryczą.
Podniósł oczy i spostrzegł, że ona znowu stoi zapłoniona z opuszczoną głową, i radość dzika, jak płomień, szarpnęła nim do głębi.
— Kiedy... to zupełnie co innego — zaczął cicho. — Zaszły zmiany... Nawet nie wiem, skąd i dlaczego... jak się to stało! Zdawało mi się, że już nie wytrzymam w tej próżni, że już lepiej... rzucić się w przepaść. Wtedy napisałem ten list, czego... widząc, jaką pani sprawił przykrość, bardzo żałuję... To się już nie powtórzy...