Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leci ona nad polami, jak błagalny, namiętny, zamierający szept...
Po wielkiem polowaniu na kaczki na mokradłach koszyckich, po trzydniowej włóczędze na łodziach wśród łach, szuwarów i rzecznych rozlewisk, pod komendą samego pułkownika; po cudownych noclegach przy „prawdziwym“ ognisku i po wypiciu znacznej ilości „starki narówni z dorosłymi“, wstyd było jakoś chłopcom strzelać wiewiórki, wróble, dzięcioły i kraski.
Włodzio pilnie odsypiał musowe wstawania o świcie. Antoś również wylegiwał się po całych dniach na łóżku z papierosem w zębach, z nosem utkwionym w ponętnych przygodach cudownie „Zmartwychwstałego Rokambola“.
— Włodziu, Włodziu! To ci dopiero sztuka kapitana Kuka! Wiesz, co im zrobiła ta Bakk’ara!? Ani się domyślisz. Psiakrew, baba! Nikczemność i fałsz niezgłębiony, ale zarazem... straszliwie pociągająca. Tylko posłuchaj... Ale ty śpisz, widzę, zgniłku obrzydły! Kaziu, Kaziu, gdzie jesteś?
Lecz Kazia zwykle nie było. Słodka, potężniejąca z dnia na dzień, głęboko w sercu tajona tęsknota wytrącała mu z ręki książkę, gnała go precz z domu na szerokie rozłogi, na lasy... Patrzał na nie rozżalonemi zamglonemi oczyma i mylał:
— Już niedługo, niedługo...
I serce ściskało mu się boleśnie. Biegł do ogrodu, szukał po pokojach tej... jednej, jedy-