Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chciałem przyjechać na Zbóju, ale nie dała mi żona...
— Zawsze pan chce coś zrobić, jak małe dziecko. Z ręką nie żarty. Kiedy brat złamał w przeszłym roku, to całe dwa miesiące... A jednak... Jestem strasznie ciekawa, jak to się stało. I jak się Zośka udobrucha, to nam pan opowie!... Nieprawda? — zaszeptała nagle cichutko.
— To panna Zofja się gniewa?
Cesia kiwnęła głową.
— Ale zrobię tak, żeby pan mógł z nią pogadać. Pan jej wytłumaczy. Bo ja sama, to doprawdy nic w tem strasznego nie widzę, ale nie mogę sobie z nią dać rady. Zawsze ma jakieś swoje „ale“. Nie rozumiem!... Przecież pan też go podstrzelił, nieprawdaż!?
— Coś w tym rodzaju...
— Chodźmy, chodźmy. Bo Zośka będzie się gniewać. Potem opowie pan nam wszyściuchno!
Dopędzili Zosię, która wyprzedziła ich o parę kroków.
— Czy na zimę wyjadą panie do Warszawy?
— Nie wiem. Wszystko zależy od sprzedaży tego lasu. Słaba nadzieja...
— Będą się panie tutaj bardzo nudziły.
— Zapewne, że przyjemniej spędzić głuche miesiące zimowe w wielkiem mieście. Lecz nie robię z tego dramatu. Zacisze, usypane śniegiem, takie śliczne! Jak są książki...
— I od czasu do czasu... bal! — westchnęła Cesia. — Choć nic nie dorówna Warszawie! Tam