Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, dobrze. Niech Kacper powie Ignacowi, o co prosiłem, a ja tymczasem przejdę się.
Rwęcki zszedł ostrożnie po stopniach na dziedziniec i zawrócił do furtki ogrodowej. Kacper stał chwilkę na ganku, patrzał z ciekawością na silną figurę szlachcica, na piękną jego głowę, ocienioną słomkowym kapeluszem, na lewą rękę wiszącą bezwładnie na temblaku i kiwał głową:
— Juchy!... Zepsuli człowieka!
Z serwetą na ręku zbiegł ze schodów i pomknął w stronę stajni.
Rwęcki ostrożnie uchylił skrzypiącej furtki i znalazł się w znanej mu tak dobrze alei grabowej. Z obu stron wysoko wgórę strzelały łuki ciemnych ścian, utkanych z pni, z gałęzi, z liści, oraz ich cieni. Przez ich gęstwinę, przez ich zmierzch seledynowy przesiąkały niezliczone smugi, rzuty i nitki słonecznych promieni. Cała ich sieć drżała na żółtym piasku alei niby zwiewna koronka świetlana. A wdali błękitniała arkada wylotu, zamknięta szybą dalekiego nieba.
Pachniało miodem, kwieciem i winem; ptaki dźwięcznie świegotały, zatracone gdzieś w nefrytowych stropach alei.
Rwęcki szedł nerwowo wprost przed siebie, gdy wtem zboku zadźwięczał śmiech dziewczęcy; więc nawrócił szybko ku ukrytemu wśród nawisłych gałęzi wejściu do zacisznej altanki.
Była to jakby mała, okrągła kapliczka, zbudowana również z konarów żywej, zielonej gra-