Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech pan pozwoli, kochany pułkowniku, zaraz się to wyjaśni — wstrzymywała go pani Ramocka.
Gromada istotnie przycichła na głos dziedziczki, ale nikt nie występował z szeregów.
— Nie potrza wychodzić! Poco kto ma odpowiadać!? Wszyscyśwa za jedno!... — zagadano w dalszych szeregach.
— Jużciż za jedno! Cała gromada! Stu świadków postawimy, że prawda... — zaszemrała reszta.
— Powiedzcie więc nareszcie, o co wam chodzi. Wysłucham i zrobię, co będzie można. Czy nie dotrzymałam kiedy swojej obietnicy, albo skrzywdziłam kiedy którego z was!?
— Co to, to nie. Grzech łgać! Dziedziczka, niby matka rodzona. Pierwszy Bóg, a potem zaraz dziedziczka! My to rozumiemy... Całkiem bez głowy nie jesteśmy i choć to nieboszczyk dziedzic o tej ziemi powiadał, że ją wszystką dać powinien... my dziedziczki wyganiać nie chcemy! Gdzieby się, chudzina, z dzieckami podziała... — zaczął Walczak, zwracając się nawpół do gromady.
— A bogać to! Niech siedzi do nowego ukazu, do ostatecznego uwłaszczenia! Co ma być! Niech siedzi! Ino lasu to my ruszyć nie damy, bo jak go wytrzebią, to kiej taki drugi wyrośnie!?
— Niesłychana rzecz! Już nie o las im chodzi! Widzę, że z samego Zacisza mają zamiar,