Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tylko trochę za długa... Nie mogę tak długo siedzieć na jednem miejscu... — skarżyła się pani Żarska.
— Zaraz, proszę pani, będą fajerwerki... Niech się państwo nie rozchodzą — uprzedzał Antoś.
— Ależ, Antosiu, na to nigdy nie pozwolę! Fajerwerki mogą być w czasie kolacji. Teraz goście są głodni; proszę zaraz na herbatę!
Wszyscy bardzo byli zadowoleni, jeden Karpowiecz mruczał. Przedewszystkiem, pomimo zaproszeń i agitacji we wsi, „lud“ nie zjawił się.
— No, tak źle nie jest — pocieszał go Józio. — Przecież był gajowy Kalasanty, Wincentowa, stary Grzegorz.
— Tak, ale to wszystko są dworscy. Nie o to mi chodziło, nie o to!
— A Walczak? Walczaka nie widziałeś?
— Widziałem Walczaka, lecz Walczak nie ma miru we wsi.
— Szkoda, szkoda!... Bardzo porządny chłop. A kogożeś ty chciał? Sikorę albo tego złodzieja Budzyńskiego? Tego tylko brakowało! — oburzał się Józio.
— I pieniężne rezultaty małe, wcale niema naddatków! — biadał medyk.
Aby je zwiększyć, uwijał się wśród gości z paczką elementarzy pod pachą i po krótkiej rozmowie proponował kupno ich współbiesiadnikom. Brali, krzywiąc się, po jednej, po dwie książeczki, i długo obracali je w ręku, nie wie-