Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A jak tam z cenzurą, Antosiu?... — pytał konfidencjonalnie Józio.
— Z cenzurą... owszem... dobrze!... Ej, Kacper, ostrożnie, nie rzucaj tak!...
— Coś strasznie ciężkiego, paniczu!...
— Właśnie, właśnie!... Takiego narobisz „fajeru“, niech Bóg uchowa!...
— A cóż tam macie?... Nowe jakieś figle?— zainteresował się Józio.
— O, to nasza tajemnica, prawda, Kaziu? w swoim czasie dowiecie się wszystkiego!... Ale mówię ci, Józek, kiedy zobaczysz, to gębę rozdziawisz!... Nawet nie zgadniesz!... Nic podobnego nigdy jak Zacisze Zaciszem!... Dalipan!
— Abyście tylko z tej uciechy zabudowań nie spalili...
— O, co nie, to nie! Ale skąd ty wiesz? Nie bój się, my doskonale umiemy się obchodzić.
— A kolega Kazimierz, to skąd?... Czy z samej Warszawy? — wypytywał w dalszym ciągu Józio, pilnie przyglądając się z pod okularów ciemnemu przybyszowi.
— Rozumie się, że teraz z Warszawy... Ale ojciec jego miał dawniej wieś niedaleko puszczy Niepołomickiej... Skonfiskowali ją w powstanie...
Przykry grymas przemknął się po ogorzałej, ściągłej słabo obrosłej twarzy Józia.
— Chodźcie, już chodźcie!... Kolacja czeka, i stryjenka będzie się gniewać... Powiedzcie, że zaraz przyjdę... Muszę jeszcze na gumna skoczyć!...