Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mowoli skierowała swe źrenice ku pochylonej nad jej piersią twarzy. Twarz była obca, ale młoda i piękna. Czarne podłużne oczy patrzały w jej lica ciekawie i chciwie… Odwróciła więc wzrok swój natychmiast, lecz przelotnie spojrzenia ich skrzyżowały się i utonęły w sobie głęboko… Kroki niosącego jak gdyby zwolniały, objęcia jego drgnęły i mocniej przytuliły ją do siebie…
— Puść mię, szlachetny panie!… — wykrztusiła cicho dziewczyna.
Nie odrzekł, jeno kroku cokolwiek przyśpieszył…
Wkrótce O-Si znalazła się koło babki, matki i reszty rodzeństwa, tworzących jedną z wielu gromadek, rozsypanych na murawie ogrodu Atagina.

Wdole, tam gdzie niedawno wrzało życiem miasto, gdzie piętrzyło się tysiące ślicznych, rzeźbionych, jak misterne szkatułki, domków, gdzie falowały w wietrze niezliczone barwne chorągwie, gdzie wiły się kwiaty i kwitły ogrody, gdzie bawiły się dzieci i latały motyle; gdzie rozkosz i cierpienie, miłość i nienawiść, dobroć i złość, wzniosłość i nikczemność rodziły się i walczyły ze sobą — obecnie kłębił się ocean czarnego dymu, błyskając ukrytem zarzewiem…
Patrząc nań, płakał tłum nędzarzy.
Wśród płaczących uwijali się kapłani, rozdając garście gotowanego ryżu…