Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czeluście pożogi chłonęły budowle, drzewa i parkany…
Już wyprzedziły ich…
O-Nami-san ledwie dyszała.
— Porzućcie mię!… Puść mię, O-Sici… Uciekajcie sami!… — prosiła wnuczkę, która ciągnęła ją za starczy „obi“.
— Uchodź, mamusiu, z dziećmi!… Ja zostanę z babką!… — błagała dziewczyna.
Coraz mniej było wokoło nich ludzi, coraz więcej dymu i ognia.
— Zginiemy, ale zginiemy razem, albo razem wyratujemy się!… — postanowiła mężna matka.
— Byle dopaść do murów świątyni Atagina!…
Dzieci płakały, kobiety niosły je, słaniając się na nogach…
Wreszcie w gęstym, śmierdzącym zmroku odgadły mur po wielkich, chropawych jego głazach i po wiejącym odeń chłodzie… Setki ludzi darło się na szczyt ściany, walcząc o miejsce.
Rodzina O-Kade-si przytuliła się u podnóżka budowli, chowając w wilgotne jej szpary zgryzione dymem oczy i charczące od kaszlu usta…
— O-Kade-si!… Gdzież jesteś!?… — wołała na męża nawpół obłąkana Onoja…
Już nie mieli więcej siły, już gromadka ich ucichła bez ruchu, choć krzyk grozy, lecący zgóry, potężniał, choć wzmagał się znój oraz łoskot pożogi…