Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten z pod oka patrzał na Kate, która w pierwszej chwili żywo obróciła się ku niemu, ale następnie, dotknąwszy podanej ręki, znowu skierowała oczy na dalekie, śmiejące się w słońcu wybrzeża.
— Saro, wiecie co, pozwólcie mi pomówić trochę… kilka słów na osobności z Kate!…
— Dobrze, dobrze… Ja to rozumiem… Zostawajcie na osobności!… Niech pan mi wierzy, że ja panu wszystkiego dobrego życzę i ja wcale nie zazdrosna!… Ja panu nieba radabym przychylić za tę Kate! — dodała na odchodnem z dobrotliwym uśmiechem.
— Kate, może pójdziemy… do ptaszarni? — zaczął cicho.
Spojrzała nań zagadkowo cokolwiek i filuternie.
— Poco?…
— Chciałbym z panią pomówić…
— Tutaj nam nikt nie przeszkodzi. Wszyscy pochowali się przed słońcem do kajut.
Różycki rzucił spojrzenie za siebie, szukając miejsca, gdzieby można przysiąść spokojnie, ale dawna nisza była zniszczona przesunięciem się pak w czasie burzy.
— Widzi pani, chciałbym z panią pogadać ostatecznie… — zaczął gorąco. — Widzi pani, gdym leżał samotny, chory, oderwany od wszystkiego, od ludzi, od ojczyzny i społeczeństwa…
— Niech mi pan powie, niech mi pan tylko