Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógł długo wytrzymać w tej samej pozycji i przewracał się z boku na bok, podtrzymując przed sobą rękę, miotającą się bezsilnie, jak zgruchotana płetwa. A gdy próbował unosić ją do góry, aby osłabić dopływ krwi, uderzał się niespodzianie o twarde występy niespokojnie kołyszącej się nad nim belki.
Parowiec hulał w coraz dzikszym, coraz zawrotniejszym tańcu. Zielone oczy fal zaglądały co chwila do rozednionych już iluminatorów, skłaczone ich piany pełzały po grubych szkłach, jak macki rozwścieczonych potworów, szarpały zbielałe od soli okucia okienek. Cichy jęk miedzi łączył się z chrapliwemi stękaniami ludzi, z trzaskiem wiązadeł, ze stukiem spadających pudeł, z przekleństwami i obłąkanem wyciem chorych. Ale wrzaski te, jak płacz małych dzieci, nie zdołały pokryć na chwilę okropnego ryku odmętów, szturmujących do boków statku.
Parowiec szarpał się, rzucał, stawał dęba w ich uściskach, poczem bezwładnie zapadał się w otwarte ich czeluście, niby przebity harpunem wieloryb. A zgodnie z niemi ściany, podłoga, sufit kołowały się wewnątrz nieprzytomnie. Były to skoki wprost warjackie a jednocześnie rytmiczne w niedościgłym, rwącym się rozmachu. Napróżno Różycki próbował przystosować się do nich, odgadnąć, podchwycić ich wahadłową następczość. Właśnie gdy przytulał się do pościeli, chcąc złagodzić impet upadku — pod bałwan, dźwigający na swym szczycie parowiec, podbie-