Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czuła naraz za plecami nawałę niechęci. Rozległy się krzyki, kilka pestek i skórek pomarańczowych przeleciało mimo nich… Ale przed nimi tłum rozstępował się, jak woda. Blady Różycki prostował, ile mógł, swą niewielką postać.
— Wracamy, zaraz wracamy!… — zapowiedział, gdy znaleźli się na ulicy.
Kate spojrzała nań zboku, nieprzyzwyczajona do groźnego, stanowczego tonu jego głosu, lecz usłuchała i wsiadła natychmiast do „rykszy“, którą na szczęście niedaleko znaleźli.
Za chwilę pędzili oświetlonym elektrycznością pociągiem zpowrotem do Sajgonu.
— Źle zrobiłem, żem panią usłuchał. O mało… o mało nie stało się… nieszczęście!
— Cudowny dzień! Nigdy jeszcze takiego dnia nie miałam. Tyle lat jestem tu, a nic nie wiem… Nikt mi nigdy nic nie pokazywał!
Siedziała przed nim na ławce i spoglądała nań wdzięcznem, czarującem spojrzeniem zdołu. Różycki usiadł obok i wziął ją za rękę.
— Wie pani co?… Niewarto dziś wracać na „Armanda“. Jest już późno i wyznaję, że… lękam się cokolwiek tej drogi z miasta do portu, przez ciemne, odludne ulice i place… Rykszy na pewno nie znajdziemy… Niema ich już o tej porze! Zanocujemy lepiej w hotelu!…
Spoważniała, zamyśliła się i rękę mu niezwłocznie odjęła. Różycki zarumienił się.
— Ha, cóż!… Jeżeli nie można, to przeno-