Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kieś różańce samogorów — zaczarowanych kamieni Wschodu. Owdzie zwisały nad głowami długie białe perły z cieniuchnego, naoliwionego papieru, w których światło rozlewało się równomiernie, jak mleko w kryształowem naczyniu. Czarne pręgi hieroglifów ostro odcinały się na tle ognistem. Gdzie indziej kapały, niby ciurki łez płomiennych, z okapów domów, opasywały zwojami słupy i rzeźby, ujawniając jaskrawo zabarwione gzymsy, kanty, wypukłości oraz płaty płaszczyzn ledwie w zarysach widzialnych, ciemnych budowli. Światło tych tysięcy lamp, zmieszane z gęstym mrokiem zakątków, krzyżując się, zlewając, przesiąkając wzajem, wypełniało ulicę tęczową mgłą, której strzegły z obu stron wysokie, czarne urwiska domów, a wgórze nocne niebo.
Tłum wesoły, świątecznie odziany, płynął dołem z łagodnem szemraniem. Na ciemnobłękitnem tle ubiorów niewyraźnie majaczyły cętki bladych twarzy, chwiały się krążki czarnych czapeczek lub czarne kule odkrytych głów, ozdobionych tęgiemi warkoczami; powiewały niezliczone, jasno malowane wachlarze, niby kędziory piany na falach; błyszczały, słabo dymiąc, małe fajeczki… Od czasu do czasu przepływała wysoko nad tłumem, niesiona przez rosłego niewolnika, jaka słynna śpiewaczka, w białem jak śnieg ubraniu, opuszonem białem futerkiem, z biczami połyskliwych pereł na głowie i piersiach. Tęczowa łuna świateł otaczała ją ze wszech stron