Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedaleko stamtąd trafili na ogromne druciaki z wężami.
Kate ze zgrozą przypatrywała się czarnym, galaretowatym zwojom, powolnym ruchem przelewającym się z kąta w kąt wzdłuż wysokich siatek.
Nagle dostrzegła w tym obrzydliwym kłębie wlepione w siebie okrągłe oko bez powieki, z ostrą stalową źrenicą pośrodku złotej tęczówki, gorejącej przykrym, posępnym ogniem. Struchlała cofnęła się i już nie chciała oglądać ani dusiciela, ani okularników, ani nawet żmii koralowej, skręconej wkółko na podłodze jednej z klatek, jak krążek krwi…
— Chodźmy stąd, chodźmy… Okropne… Umrzeć od takiego gada!… Pomyśleć tylko, że one w tych krajach wpełzają nieraz pod kołdry śpiących, zwijają się na piersiach… Brrr!… Nie chcę, nie chcę!… Jak pan może w tych podróżach wytrzymać bez hoteli, bez ochrony!
— Wytrzymuję, bo muszę!…
— A co pan właściwie robi? — zapytała ciekawie.
— Jeżdżę po rozmaitych krajach i skupuję przedmioty dla muzeów…
— Aha, rozumiem: coś w rodzaju… wędrownego…
— Komiwojażera!… Nie, trochę więcej… — przerwał, rumieniąc się. — Zapisuję podania, obyczaje…
Zaczął jej wykładać o urządzeniach muzeów,