Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bnie na wysokich sandałach i wymachujące, jak pingwiny skrzydłami, długiemi rękawami „kimono“. Za niemi mignęły czerwone rajtuzy żołnierzy. Dalej wolno i ostrożnie przeszły białe panie z pierwszej i drugiej klasy w towarzystwie jasno-kolorowych panów.
Różycki dostrzegł wśród nich hrabiego Fioretti z blondynką i Sarę z… Joubertem.
— Aha!… — pomyślał. — Ci nie tracą czasu!
Jednocześnie ogarnął go niepokój i podniecenie.
— Gdzież Kate?… Czyżby już poszła?
Spuścił się pośpiesznie do kajut. W jadalni było cicho i pusto, w kajutach również. Ani śladu bufetowego. Naczynia były sprzątnięte, szafy zamknięte, ścierka porzucona niedbale w kącie bufetu.
— Zapewne, że jej nie spostrzegłem!… Ale z kim mogła pójść!? — rozmyślał z goryczą.
Już skierował się ku schodom, aby biec na ląd, gdy cicho, jak cień, wysunęła się Kate ze swojej sypialni.
Oboje zmieszali się; Różycki pobladł zlekka, podczas gdy blada twarz Kate zabarwiła się jednostajnie delikatną łuną…
— Pan tu?… Więc pan nie pójdzie do miasta? Więc pan zna Sajgon?
— Nie znam! Owszem, poszedłbym… Wiem, że tu jest piękny… jest ogród botaniczny i zwierzyniec… Ale samemu… nudno… Czyby pani nie poszła?… — zapytał nieśmiało.