Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biegła pod łódeczkę, podrzuciła ją i zakołysała strasznie. Krajowcy o mało nie wypadli do wody.
— Za nic w świecie nie chciałbym się tam skąpać!… Hodowla wszelkich gadów… Rajskie miejsce dla aligatorów… — rzekł Różycki do Sary, która stanęła właśnie koło niego i oparła się łokciami o burtę.
— Co pan mówi?… Co rajskie?… — podejrzliwie spytała żydówka.
— Raj wężów i krokodyli!… Mają używanie!… — powtórzył i kiwnął głową w stronę nawodnej gęstwiny.
— Owa! — przeciągnęła z pewnem rozczarowaniem. — Powiadają, że tego paskudztwa… tam jest… aż za dużo!… Ale to nic; przecie ja tam nie pójdę, ani pan!… Więc co nam do tego?… Niech sobie chodzą!… A… co ja chciała panu powiedzieć, to ja chciała panu powiedzieć, że niech panu da Bóg zdrowie… za tę książkę!… Ona już zaraz inna!… Ona nawet się śmiała, jak ją czytała…
— A gdzież jest pani Katarzyna?…
— Ona siedzi w kajucie i czyta, ona ten Sajgon zna aż za bardzo! My już tu kilka razy były… Tam niema co robić!… Tam same urzędniki… Wszystko albo biedne, albo żonate!… Zresztą, jak Kate zechce, to ona sobie wszędzie robotę znajdzie!… Tylko, że ona jeszcze nie chce… „Patrzyć na nich nie mogę!… I nie potrzebuję!…“ — mówi. — Co pan na to powie!?