Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go coś, co wniwecz obraca najlepsze jego wysiłki!… Przypominał sobie sceny okrutne, okropne, wołające o pomstę do nieba, których musiał być świadkiem bezsilnym, a na których wspomnienie serce jego napełniało się zawsze palącemi łzami. Przypominał sobie wybuchy jałowego gniewu… A mimo to odszedł, odsunął się, jak gdyby… przebaczył i pogodził się!
— O nie, nie jestem przecie jeszcze… ostatecznym nędznikiem! Ale co ja mogę?… Co mogę!?
Zamknął oczy i, wsparłszy głowę na kancie koszyka, dumał długo, aż gorzki uśmiech wykrzywił mu wargi.
— Gdyby… gdyby choć… zobaczyć… Indje!
Nagle wydało mu się, że ktoś stanął między nim i blaskiem morza.
Otworzył oczy. Była to Kate — sama, bez zarzutki i kapelusza, a nawet… bez parasolki. Oparła się łokciami o burtę, przewiesiła nieledwie całą swą zgrabną, młodą figurę przez krawędź galerji i zapatrzyła się nieruchomo w morskie odmęty. Twarz miała smutną, jakby skamieniałą. Oho! Czyżby myślała o samobójstwie? Różycki wyprostował się i wysunął się cokolwiek ze swego ukrycia.
Na statku dawał się czuć pewien ruch. Na kapitańskim mostku pojawił się sam „père commandeur“. Na galerję pierwszego piętra wyległ tłum jasno ubranych panów i pań. Wszyscy