Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szmaragdów. Przeszkadzały czarne loki dymów parowca, co, przewite siną parą, kręte i podarte, długo tłukły się nad białym, wzburzonym śladem statku. Przeszkadzał bezmiar powietrza i wody, wciąż ten sam, a wciąż inny, zmieniający się nieuchwytnie co chwila, co mgnienie oka, różny w poszumie fal, w kształtach obłoków, w połyskach i cieniach falujących roztoczy. Unosiły się one i opadały w ogromnych przypływach, miarowych i spokojnych, jak oddech wypoczywającej piersi, a tak potężnych, że dźwigały, niby leciuchną, zwierzchnią obłokę, przelewne pagórki rozkołysanej chełbi z ruchliwą siecią lśniących żył i zmarszczek, z bezbrzeżem łuszczastej świeży, gdzie w mierzchliwych rojach szafirowych wgłębień skrzył się tuman słonecznego blasku.
A biały parowiec huśtał się na nich i ślizgał, jak porzucony samotnie kwiat. A smuga dymu i nici perłowych pian wlokły się za nim jak łodygi…
Myśli niejasne, uczucia bezkreślne jak przepastne błękity, w których stapiało się morze i niebo, tęsknota słodka, promienna i bezcelowa jak droga srebrnych chmurek, wędrujących nad wodami — obezwładniły nagle Różyckiego. Rękę z książką opuścił, przymknął oczy i głowę wtył odchylił, podstawiając ją pod muskanie wietrzyka.
Wygładziły się zmarszczki na jego przed-