Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstrętne, ciemne dziury tego samego co i „salon“ żółtego koloru. W każdej trzy rzędy prycz piętrami nad sobą.
Wszystkie miejsca zajęte, zewsząd wyglądają wrogie twarze i wyczekujące spojrzenia. Zostało jedno wolne, najgorsze, pod samym sufitem, kolo drzwi i w pobliżu wentylatora.
Z trudnością wdrapał się Różycki na to bocianie gniazdo i wciągnął za sobą walizkę.
— Nie, stanowczo, ta trzecia klasa ma swoje złe strony!
Rozpiął paski, rozłożył pled i kołdrę. Dziesiątki ciekawych, podejrzliwych oczu śledziło go. Więc schował się co prędzej w swej norze, wyciągnął ile mógł najpłaściej, szczęśliwy, że ma nareszcie swój kącik. Wprawdzie żelazna belka wisiała tak nisko nad jego głową, że literalnie dotykał jej nosem, wprawdzie prycza była wąska, jak trumna, twarda, jak skała i cuchnęła starym smalcem, ale nikt go tu nie widział, a zato on przez odsunięte drzwi mógł stąd wybornie obserwować cały świat żółto-woskowej jadalni.
Wyjął notes i zaczął notować. Było jednak strasznie duszno i gorąco. Więc zrzucił zwierzchnie ubranie, zdjął buty, rozpiął kołnierz koszuli… I wtedy spostrzegł, że nie jest sam, że z pryczy naprzeciwko śledzą go czarne, świecące oczy. Tam leżał bokiem jegomość w czarnem ubraniu i z czarnym zarostem.
— Co za bandyta!… — pomyślał Różycki i nogi pod siebie podciągnął.