Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obciążonych bagażem, spływa po małych schodkach na pokład dolny i ginie w labiryncie zwalonych na kupy skrzyń, koszów, beczek, między namotami lin, zwojami łańcuchów i żelaziwa. A wszędzie, gdzie pozostał choć mały wolny kącik, sterczą już ręce i nogi ludzkie, wyglądają głowy i twarze przeważnie czarne, żółte oraz miedziane. Z otwartych luków okrętowego spodu bije zaduch i nieznośne gorąco. Winda pracuje jeszcze nad niemi; jeszcze kołyszą się nad głowami przechodniów ciężary, ujęte w żelazne szpony i z głuchym łoskotem spadają w ciemną studnię pokładową.
Komunik podróżnych dawno się wyczerpał, a Różycki wciąż czekał wraz z swą damą, potrącany niegrzecznie przez pracujących marynarzy i spóźnionych gości. Dama z piórkiem skromnie milczała i patrzała wbok, wdal na mgławe miasto na brzegu, roziskrzone ogniami tysiąca palących się w słońcu okien.
Różycki ostrożnie przygląda się jej z pod oka i czuje się coraz gorzej…
— Trzeba jej coś powiedzieć, ale co?
Na szczęście wraca „ruda“ już bez zarzutki, bez kapelusza i parasolki. Woła zdaleka:
— Chodźcie!… Chodźcie!…
Kate i Różycki chwytają za uszy kosz i niosą pośpiesznie. Ruda prowadzi. Przeciskają się wąziutką, najeżoną gwoździami szczeliną, między górami skrzyń, poznaczonych cyframi. Okrążają luk towarowy i zatrzymują się nad ciemną