Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cem ze złotym napisem na froncie, wstąpił po szerokich schodach na górę i stanął, nie bez tajnej trwogi, przed sędziami swej wartości zamiennej.
Nieustraszony wobec nieznanych puszcz, okrutnych drapieżców, dzikich ludów, czuł zabobonny nieledwie lęk i wstyd w tych pałacach, gdzie panował według niego grzech i przemoc. Podejrzliwe badania jego osoby, niezrozumiałe pomruki urzędników, wypisujących cyrografy na stronicach olbrzymich ksiąg, do reszty wytrąciły go z równowagi. Nadomiar okazało się, jak zawsze w takich wypadkach, że dokumenta… nie w zupełnym porządku…
— Więc co?… Więc doprawdy nie dostanę zaraz pieniędzy?… „Armand“ jutro odchodzi!
— Czy może pan przedstawić kogo, ktoby znał pana osobiście? — zapytał głos surowy z za kratek.
— Znał osobiście? — powtórzył Różycki. — Chyba nie!… Skąd mogą mnie tu znać!?…
Rozejrzał się beznadziejnie po sali wielkiej jak świątynia, pełnej modlitewnie szepczących, anglizowanych panów i otyłych lichwiarzy chińskich… Szukał przyjaznego, choćby współczującego spojrzenia. Ale wzywał nadaremno… Wzrok zrozpaczony trafiał wszędzie na twarze obojętne, na spojrzenia szpiegowskie, w najlepszym razie na… grube, białe filary z polerowanego ka-