Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobywaną w pobliskiej kopalni Ta-jek. Ruda ma być wybornego gatunku.
— Węgiel też mają niezgorszy i niedaleko… Dużo wody wpobliżu… Warunki świetne… — objaśniał inżynier Belgijczyk, dodany nam za przewodnika.
Z huty przeszliśmy do odlewni i walcowni — obszernej szopy, obstawionej piecami, młotami parowemi i maszynami. W jednym jej końcu ogromna besmerowska grusza, pełna wrzącego żelaza, rzucała snopy olśniewającego światła na szklanny strop wgórze, na dziwaczne żelazne wiązania, koła zębate, łańcuchy i transmisje, oraz na mrowisko półnagich, żółtolicych ludzi z warkoczami skręconemi na tyłach głów, uwijających się wdole około pryskających iskrami bloków, rozpłaszczanych przez młoty potworne, koło olbrzymich czerwonych sztab, wyciąganych maszynami na długie szyny, na okrągłe i kwadratowe pręty, wreszcie na motki cienkiego drutu… Wyrabiano tu stal i żelazo wszelkiego gatunku. Belgijscy inżynierowie, kierownicy zakładu, wyrażali się dość pochlebnie o zdolnościach chińskiego robotnika.
— Ale… niewytrwały i słaby… Musieliśmy skrócić zmiany i zwiększyć obsługę. Trzech Chińczyków z trudnością wykonywa pracę jednego belgijskiego robotnika. A liczebność, panowie pojmują, odbija się na zręczności; jeden drugiemu przeszkadza, zawadza, szczególniej, że wszystkie nasze maszyny przystosowane są do