Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niemi, łowiły je i wciągały na swe burty… Chmary innych stateczków mknęły chyżo od brzegów, znęcone łatwem żniwem… Ale żaden z nich nie zbliżył się do nas, nie kwapił z pomocą, nawet z zapytaniem…
Wrzawa pod pokładem wzrastała. Konsul z walizą w ręku stał koło mnie i osłupiałym wzrokiem śledził, jak ustawiam aparat fotograficzny.
— Co pan robi?…
— No, może jeszcze nie zginiemy, a scena niezmiernie ciekawa!
Nie słyszałem, co odpowiedział, gdyż nadbiegł T. i pociągnął mnie do ratowników.
— Chodźmy, może choć parę sztuk zepchniemy!… Jeżeli nie zajęły się jeszcze deski pokładu — wszystko głupstwo!… Mam nadzieję, że nie zajęły się, bo obficie polewali wodą… Wciąż leją, widzi pan?…
Trudno było zwalać ciężkie, mocno sprasowane bele do rzeki, gdyż trzeba je było przedtem przetaczać przez wysoką burtę. Nadomiar były one tak gorące, że parzyły dłonie. Udało się jednak stopniowo tak rozluźnić i rozczłonkować ich piramidę, że otworzył się dostęp do drewnianego pokładu dla strumieni wody, wciąż wyrzucanej z sikawek.
Banzaj!… — krzyknęli Japończycy, wychodząc z dymu czarni, unurzani, ale jacyś rzeźcy i dumni.
Opowiadali coś szybko p. T., który mi tłu-