Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widziałem kobiety i dzieci; robiły tualetę, nie zwracając uwagi na nasze przybycie.
— Mamy 500 podróżnych. Trochę ciasno!… — zauważył towarzyszący nam oficer.
Od „chińskiego”, trącącego czosnkiem zaduchu i mdłego zapachu opjum, jakim przesycona jest cała „chińska” część parowca, zaczyna mi się w głowie kręcić.
Z przyjemnością wychodzę na pokład górny.
Na chwilę wyjrzało słońce i rzeka zagrała śniadym połyskiem. Pomimo swego ogromu wydaje się ludną. Moc łodzi czernieje tu i tam. Bielą się żagle. Suną, dymiąc, parowce. Gdy zbliżamy się do lądu, porosłego gęsto łoziną, a dalej gajami drzew, widzę niezliczone wsie, miasta, miasteczka… Widzę wzdłuż brzegów znaki żeglarskie, a na wodzie czerwone pławce, ostrzegające marynarzy przed mieliznami.
Zatrzymujemy się w miejscowości Ton-czau, aby przyjąć ładunek bawełny. Prasowane jej paki składają wprost na plichcie górnego pokładu i nakrywają brezentem…
Brzegi zbliżyły się na tyle, że już i gołem okiem rozróżniam pola uprawne, budowle i drzewa… Drzew dużo, tworzą całe gaje, ale lasów niema nigdzie. Góry podchodzą coraz bliżej do rzeki. Na szczycie jednej z nich widać wybornie wielki żółty dom strażniczy, a wdole miasto. To Cza-iń. Na rzece mnóstwo łodzi i dżonek z białemi płóciennemi i czerwonemi bambuso-