Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, tak, „jamase“! — powtórzyła z uśmiechem, nie śmiejąc dodać, że wiatry te przyprawiają ją, mieszkankę gór, o nieznośny ból głowy, że wprost przerażają ją. Ale on dobrze wiedział o jej cierpieniach i czyhał na najmniejszy wyraz niezadowolenia.
— Jakże się udały Chacisube-san w tym roku peonje?
Twarz samuraja trochę złagodniała.
— O tak, były niezłe. Teraz opadają!… Dlaczego nie przyszłaś ich obaczyć?
Misawa w milczeniu pochyliła głowę i podsunęła dziewierzowi ciastka. Widocznie nie pamiętał, że zapomnieli ją zaprosić.
— Szczególnie ładne były odmiany, które sprowadziłem w tym roku z południa… — zaczął z ożywieniem Jokojama.
I długo rozwodził się o różnicach w barwach i kształcie kielicha rozmaitych gatunków; mówił o wyższości jednych pod temi względami, drugich pod innemi, o trudności pielęgnowania kwiatów, wymagających tyle światła a tak strasznie lękających się promieni słonecznych…
— Najlepsze są dla nich namioty z bladobłękitnawego płótna…
Gdy wreszcie odszedł po godzinie pobytu, sprowadzony na sam dół kamiennych schodów przez kłaniającą się i uśmiechniętą gosposię, Teruci wyskoczyła na spotkanie swej pani.
— Prawdziwy smok, smok!… Miesiąc nosa