Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

działa, ucichły strzały karabinowe, łagodnie zamigały w niebiosach gwiazdy.
Ukrytym w gaoljanie pułkom kazano się posilić i zdrzemnąć. Choć jednak żołnierze już dwie prawie noce nie spali, nikt oka nie zmrużył. Posłuszni rozkazowi, leżeli w milczeniu, bez ruchu, ale powszechne wzburzenie udzielało się wszystkim i podtrzymywało nieuchwytnemi drogami — westchnieniami, kasłaniem, nieznacznemi ruchami ramion, rąk, nóg, błyskaniem oczów we zmroku.
Gdy ciemność stała się atramentową, padły ciche, czekane niecierpliwie rozkazy i kolumny japońskie powstały zgodnie, jak gromady upiorów.
Bezdźwięcznie, nie trącając o nic, nie brzęcząc niczem skradały się przodem łańcuchy tyraljerów, a za niemi w znanym szyku ławice rezerw.
Martwa cisza panowała tymczasem w znękanych rosyjskich okopach.
Japończycy byli już u stóp góry i widzieli miejscami na szańcach blade twarze straży i bagnety, słabo połyskujące w zielonawej poświacie księżyca. Właśnie wschodził i z ukrycia, z poza sąsiednich gór, mglił gwiaździsty nieboskłon… Gdy fosforyczne jego promienie oświeciły nareszcie straszne pole kamienne z kupami trupów, gdy w martwej miesięcznej zorzy zamajaczył widmowo szczyt „Baby ryżowej“, osiwiały w bo-