Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z nami dobrze, żeby nas nie bili, nie wymyślali nam!
Fala gniewu i oburzenia wezbrała mu w piersiach i ścisnęła gardło, gdy przypomniał sobie ohydną scenę, przeżytą w cyrkule. Zakrył twarz rękami i odwrócił się do kąta, aby ukryć łzy przed samym sobą.
— Boże, Boże, co za hańba!... Bili mnie, bili jak psa i nawet oddać nie mogłem, ale przyjdzie czas... odpłacę im, za wszystko im odpłacę!... A najlepiej odemszczę się, jeżeli będę dalej robił, co robiłem... Bo przecie nic innego ich nie doprowadza do wściekłości, tylko nasze dążenia do wolności, do praw naszych... Otóż będziemy wolni, otóż nie chcemy ich szkoły, ich wstrętnego języka, ich podłych nauczycieli... Nienawidzę ich, nienawidzę... Co za obrzydliwe mordy i język taki... chamski! Gorzej mówią niż nasi złodzieje, doprawdy! Ale i złodzieje też łotry z nimi trzymają!... Ciemnota!... Trzeba szkół, wolnych polskich szkół!... Trzeba wszystko oświecić... „od piwnic aż do poddasza!“ Ach, mój Boże, jakże się dowiedzieć, czy to czasem nie naszych przywieziono dzisiaj!?
Znowu zastukał do Butterbrota, ale tam głuche panowało milczenie.
Józef nie słyszał tam najmniejszego ruchu, nawet zwykłych kroków...
— Może przyłapali go z moją karteczką i przenieśli do innej celi?...