Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Weszli do brudnej, zimnej, cuchnącej sionki, a stamtąd na mały korytarzyk. Klucznik, któremu oddano aresztowanego, obrzucił go bystrem spojrzeniem i znowu powziął jakieś wątpliwości. Zostawił więc policjanta na straży, a sam udał się do biura z ponownem pytaniem.
— Wasza szlachetność! Gdzie zamknąć chłopaka? Przecie w ogólnej są tamci!?...
— Słyszałeś, co ci powiedziałem. Głuchyś, czy co? Powiedziano w ogólnej, tak w ogólnej!... Nie twoja rzecz!... Namysły jakieś!... Won!... Rób, co kazano... Ja was nauczę, rewolucjonistów!... Od władzy chcecie być mądrzejsi, co!? Sami chcecie się tam dostać?... Już wam obrzydł jasny świat!... Co!... — krzyczał Worobjew, czerwieniąc się jak indyk na twarzy i grubym karku.
Przerażony klucznik odsalutował, zrobił zwrot na lewo i cofnął się pośpiesznie za drzwi.
— Nu, właź!... — mruknął gniewnie na Józefa, otwierając furtkę w sztachetowem przepierzeniu, oddzielającem korytarzyk od właściwego aresztu.
Areszt podzielony był głuchą ścianą z desek na dwie części: w jednej połowie na pryczach i podłodze widać było niewyraźnie w słabem świetle palącej się na korytarzu latarni siedzące i leżące kobiety, w drugiej postacie mężczyzn. Józefa wepchnięto do tych ostatnich.
Odurzony stęchlizną powietrza, smrodem wódki, potu i gnoju, bijących z głębi, przerażony