Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem wygodnie i oczy przymknąłem, a on tymczasem furt po pokojach chodzi.
Wraca, niesie jakiś fartuch, zawalany farbami i takąż czapczynę... Wstawaj! — mówi. — Wytrzyj oblicze swoje, będę cię malował... Wstałem. patrzę, zwarjował, czy co? A on czapkę mi na głowę włożył, we fartuch ubrał, potem bierze pendzel, macza w farbie i furt mię ztyłu i boków zaczyna kropić... Wtedy mi w mózgownicy jasność powstała, skapowałem wlot, o co chodzi, szczególniej kiedy siebie też pokropić kazał.
Wzięliśmy szafliki, pendzle, drabinkę, schodzimy na dół; w bramie żołnierzy, salcesonów moc i trochę wystraszonych, spędzonych lokatorów... Stróż stoi pośrodku, rewirowy trzyma go za halc! My się w tłum wmieszali, drabinkę oparli o ścianę, patrzymy, słuchamy, czekamy, co z tego będzie...
— Tu są! — woła rewirowy. — Nigdzie indziej uciec nie mogl!... Gadaj, gdzie się schowali?!...
Stróż płacze, przysięga, że nikt nie przechodził, że brama była zamknięta.
— Więc muszą tu być!...
Rewizja. Sypnęli się od lokalu do lokalu; w bramie zostawili tylko sołdata i stójasa. My dalej buntować kobiety, żeby prosiły o wyposzczenie, a sami znów bierzemy nasze szafliki i drabinki.
— Puścić — powiadamy — robota pilna, majster kazał zaraz wracać, wytrąci nam!...