Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Myślał o tem nieustannie.
Próbował stukać, ale nie odpowiadano mu, choć słyszał kroki wgórze nad sobą i obok w celi na prawo.
Na lewo miał głuchą ścianę, po której wilgoć spływała strumieniami i od której wiało nieznośne zimno.
Łóżko, które stało początkowo przy niej, przeniósł na drugą stronę.
— A co: gdyby tak się przymówić do kancelarji i pogadać z Don Pedrem?... Możeby go przeniósł do innej celi!... Tu taka wilgoć!...
— I tak nudno, tak strasznie nudno!... Najgorszy z korytarzy! — rozmyślał, spoglądając na obrzydliwe ściany i posępne, ciemne okno.
W czasie swych ciągłych wędrówek poznał plan więziennego gmachu na tyle, że mógł bez trudu określić położenie swej celi. Była zewnętrzną, narożną, okno jej wychodziło na pusty i nieodwiedzany wcale przesmyk między więziennym gmachem i zamkniętemi na głucho fortecznemi składami.
Chodził tu wprawdzie szyldwach, ale musiał mieć do pilnowania duży działek, gdyż cień jego rzadko migał na matowych szybach okna.
Brama forteczna też stąd była niedaleko.
Raz Józefa nawiedziła nagła jak błyskawica myśl napozór niedorzeczna, która jednak nie opuszczała go już ani na chwilę: uciec, uciec stąd.
Przepiłować kratę, przebrać się w białą oponę, w bieliznę i uciec w jaką zamieć śnieżną.