Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wrócił podniecony niezmiernie całem zdarzeniem i krążył wkółko po celi, czekając na obiecaną posyłkę. Gdy w godzinę potem ją odebrał, wydała mu się jakąś mniejszą od tej, którą widział w kancelarji na stole. Był tam funt cukru, trochę herbaty, wiązka suchych obwarzanków, połamanych na drobne kawałeczki, widocznie przy rewizji, i parę jabłek, rozkrajanych na dwie połowy. Ale najbardziej wzruszyła go bielizna; dostrzegł jak w wizji pracowite ręce matki, poczuł je nieledwie, głaszczące mu twarz i głowę. Łzy nabiegły mu do oczu, oglądał koszulę na wszystkie strony, składał, rozkładał, przykładał do ust miejsca wycerowane ukochanemi palcami. Nie poddawał się jednak ostatecznie wzruszeniu i gwizdał zapalczywie jakąś wesołą arję, choć nosem jednocześnie pociągał, aż kres sielance położył żandarm, który, widząc bezskuteczność zaglądania przez judasza, uchylił wreszcie drzwi i mruknął:
— Świstiet’ wospreszczajetsia!
Gawar gwizdał jeszcze chwilkę na znak protestu, choć już mu się nie chciało, poczem wdział czystą bieliznę i wlazł na okno.
Otworzył zamknięty lufcik i wyjrzał. Słońce zachodziło, rzucając miedziane błyski na chylizny i krawędzie pociemniałych wałów fortecznych, na kanty i szczyty budek drewnianych, kryjących armaty. Tu i tam migotały jego blaski, jak iskry ogniste, na ostrzach bagnetów przechadzających się woddali wart.