Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie na spacer?... Albo poproszę o książki!... Zawsze się czegoś dowiem!... — obiecywał sobie drugiego dnia rano.
Korytarz, do którego przeniesiono go, był od innych odmienny; wciąż przepływały przezeń szmery i głosy, słychać było stukania do drzwi to w jednym, to w drugim końcu, nieustannie chodził żandarm, dzwoniąc cicho ostrogami. Gawar czuł się tem wszystkiem mocno podniecony.
— Coś tak, jak na Pawiaku!... Albo może się coś stało?
Więc przysłuchiwał się pode drzwiami rozmowom, ale go tylko urywane dolatały wyrazy:
— Nielzia!... Niet... Opiat’ stuczite!... Nietu!...
Do niego żandarm raz wszystkiego zajrzał.
— Nie ma czasu!... Co się tam jednak dzieje?!
Chodził po celi zaniepokojony. Słoneczny błękit nieba, zaglądający przez otwarty wgórze lufcik, nęcił go z niezwykłą siłą: budziła się w nim przygłuszona chwilowo ochota do walki, do czynu, do opierania się groźbom i prześladowaniom. Przemógł resztki obawy, wdrapał się na okno i oglądał chciwie przez lufcik widok otwarty. Było to przestępstwo, surowo wzbraniane w zawieszonych na ścianie prawidłach więziennych.
— A niech tam!... I tak pewnie mię ukarzą, że w nocy nie wstałem z łóżka!...
Przed oknem ciągnęła się szeroka, brukowana ulica, spuszczająca się łagodnie ku widniejącej na prawo czerwonej bramie fortecznej w zie-