Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chłopiec w milczeniu obciągnął bluzę, wcisnął czapkę na uszy, wziął książkę pod pachę i wyszedł.
W sklepionej bramie, ledwie rozświetlonej naftową, wiszącą u stropu lampą, wiał, płynął nieustannie, niby brudna rzeka, dokuczliwy, zimny przeciąg. Przeciskał się on, jak przez rzadkie sito, przez szpary lichej bramy i źle domkniętej furty z zadeszczonej ulicy wraz z migotliwym blaskiem i zimnem jesieni; niósł z sobą cuchnące opary rynsztoków, mgłę rozpylonej wody, stukot potrącanych wichrem szyldów, oraz plusk lejącej się z rynien pluchoty. W rogu bramy, bliższym wejścia, na wąskiej ławie, leżał zawinięty w kożuch mężczyzna.
— Ojcze, idźcie do mieszkania, ja zostanę! — szepnął chłopiec, stanąwszy nad nim.
— Toś lekcje odrobił?...
— Już, już!... Niech ojciec idzie!
Mężczyzna podniósł się i, głucho pokaszlując, zaczął zdejmować kożuch.
— Trzeba będzie całą noc wartować — kazali psiekrwie!... Ale będziesz mógł spać spokojnie, Józek, bo pewnie w taką pogodę nie będzie ruchu, nikt już nie przyjdzie!... Nad ranem zmienię cię!...
— Niech się ojciec nie fatyguje. Kożuch duży, będzie mi ciepło, a na powietrzu śpi się lepiej.