Strona:Wacław Sieroszewski - Topiel.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kity wyschłych traw, sitowia, trzcin, wybijające się tu i tam z pod śniegów, łagodziły ich blask swą nikłą, płową koronką. W mglistych dalach błękitniały lub mieniły się tęczowo zawiane śniegiem kopce stogów siana.
— Mają jeszcze Gołodajewcy czem bydło karmić, nie będą go sprzedawać! — zauważył mężczyzna po rusku.
— Tak, ale czy im starczy „karmu“, niewiadomo... Wszystko zależy od wiosny!... Do zielonej trawy daleko! — odpowiedziała kobieta.
— To prawda, chociaż jak tak dalej słońce będzie grzało, a w dodatku wiatr ciepły powieje, możemy przed Wielkanocą orać!
— Wtedy, tatusiu, zawsze zimno potem przychodzi. Nawet czasem śnieg pada. Wolę, żeby wiosna później przyszła, byle już nie odchodziła... Weselej jednym ciągiem pracować... „Za jedno“ rzeka ruszy, przelot ptaków dobry, polowanie, bogata ryba!..? Ho, ha! — krzyknął wesoło chłopiec z kozła.
— Tobie tylko polowanie w głowie!... — zauważyła dobrotliwie matka. — Miejsca w izbie, jak się ociepli, już nie zagrzejesz!...
— A bo to w zimie nie chodzę? Mało to wiewiórek przynieśliśmy z Kaziem w tym roku na kolędę! Co?
— Ech, Kazio! Gdzie się to on, biedny, teraz obraca? — westchnęła kobieta.
— Gdzie ma być?... W Irkucku, w mundurze chodzi!... Czy to mu źle!... Kapralem zostanie nie-