Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ee! tak! Zgoda!...
Ni-men-san pochylił się w pożegnalnym ukłonie.
— Na-kao! (odchodzę!)
Kim-ok-kium odprowadził go na podwórze, gdzie czekała na eunucha zamknięta, bogato lakierowana lektyka.
Gdy eunuch zniknął we wrotach dziedzińca, obstąpiła Kim-ok-kiuma gromada dworzan i klientów. Przedewszystkiem, rozumie się, dostrzegł rosłą, bezczelną postać Kim-ho-duri, ale wstrzymał się i nic mu nie powiedział. Słuchał próśb, plotek i opowieści zebranej gawiedzi z właściwą mu, dobrotliwą wyniosłością, ale źrenice jego rozbłysły pewnem zaciekawieniem wtedy dopiero, gdy stanął przed nim Kim-ki z sługą swym, Chakki.
— Kto jesteście i czego żądacie?
Młodzieniec ukląkł przed naczelnikiem rodu i drżącą ręką podał mu list stryja. Kim-ok-kium obejrzał podpis i pismo uważnie odczytał.
— Więc jesteś wnukiem Kim-cza-sania, znakomitego wojownika? Znałem ojca twego, razem w Seulu zdawaliśmy egzamin państwowy!... — wyrzekł z rozjaśnioną twarzą. — Ale czcigodny Kim-juń-sik pisze tu jeszcze o jakichś pieniądzach, o jakimś długu, który tobie mam doręczyć... Nic tego nie pamiętam... Nie odebrałem